wtorek, 15 maja 2018

     Przed ósmą rano zadzwoniłam do Mordoru z informacją, że biorę dzisiaj urlop na żądanie. Kompletnie nie chciało mi się tam iść biorąc pod uwagę, że ostatnio jestem zajechana jak koń po westernie, a biurowa atmosfera jest coraz gęstsza. Powód? Banalny: brak rąk do roboty, a co gorsze brak widoków na nowy narybek w najbliższej przyszłości. Terminy gonią terminy, spora część jest na wczoraj albo na tydzień temu, a połowy załogi po prosty nie ma. Kolejne zadania rozdzielane są na tych, którzy zostali, więc poziom zmęczenia i wkurwu połączonego z frustracją rośnie w przeciwieństwie do pozytywnego podejścia i chęci do roboty. Kadrowa przyjęła do wiadomości, że mnie nie będzie, a nawet podziękowała za telefon  - ewidentnie miała dobry humor i należało to docenić, biorąc pod uwagę fakt, że najczęściej ledwo zwraca na nas uwagę albo odzywa się do nas z wyższością godną co najmniej królowej Elżbiety. Rozłączyłam się, przeciągnęłam i przewróciłam na drugi bok, żeby złapać jeszcze trochę snu przed maratonem serialu. Tak. Zamierzałam się opieprzać cały dzień. Koło jedenastej odpaliłam komputer, czajnik z wodą na kawę mocną jak sam szatan i rozdrabniacz z cebulą do chili con carne. Ten rozdrabniacz to najlepszy kuchenny gadżet, który kupiłam, a dałam za niego tylko cztery dychy. Sieka cebulę, grzyby do pierogów i orzechy do ciasta (oszczędzając moje palce) w maksymalnie dziesięć (!) sekund. Co prawda lubię czasami coś pokombinować przy garach ale kroić składników, szczególnie na małe kawałki szczerze nienawidzę i bez tej zabawki zajmuje to tyle czasu, że nad deską dogania mnie okrutna starość. Wybór chili stał się oczywisty: robi się szybko, wszystkie składniki miałam w lodówce i przez resztę dnia nie musiałam się odrywać od ekranu. Przepadłam w Seattle.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

          Reaktywacja. Wg trzeciej definicji Wikipedii " wznowienie funkcjonowania, powrót do dawnej działalności (np. zespołu)"....