poniedziałek, 30 lipca 2018

     To co dobre, szybko się kończy... Nawet jeśli jest to tylko kilkudniowa przerwa w robocie spowodowana nieoczekiwanym L4. Ostatnio nie wspominałam, ale właśnie tak skończył się wyjazd do Jeleniej Góry. Początkowe założenie było proste: jedziemy w babskim gronie, tj. z mamą i Marzeną po dokumenty, odbieramy je, sprawnie i szybko załatwiamy sprawy maklerskie (niestety niedotyczące obrzydliwie grubej forsy), a później idziemy pobuszować po sklepach (wiadomo: letnie wyprzedaże, gdzie można upolować fajne ciuchy za psie pieniądze to coś, co duże dziewczynki zawsze wpiszą w top 10 ulubionych rzeczy). Dość szybko okazało się jednak, że założenia swoją drogą, a rzeczywistość ma się do nich różnie - czasami wręcz kapryśnie. Jeszcze zanim dotarłyśmy do maklera, miałam wrażenie, że zejdę. Kombinacja duszności, uderzeń gorąca, fal mdłości i uczucia szpil wbijanych raz po raz prosto w żołądek była jak dla mnie zaskakującą nowością, przez którą ledwo człapałam nogami w upale. Nawiasem mówiąc na miejscu wcale nie było lepiej - facet opowiadał o wszystkich operacjach, które musi wykonać, drukował niekończące się ilości dokumentów, które później trzeba było oczywiście podpisać, a ja tęsknie zerkałam  w stronę miękkiej kanapy ustawionej w poczekalni przy drzwiach wychodzących na zewnątrz. Na szczęście załatwiana sprawa nie była moja, więc w końcu się poddałam i wyszłam łapiąc powietrze mniej więcej tak, jak wyciągnięty z wody karp na moment przed bezlitosnym walnięciem go w łeb. No nic to. Posiedziałam, pooddychałam i trzeba było się ruszyć dalej. Oczywiście towarzystwo ciągle było nastawione na shopping, chociaż ja dałabym królestwo za zdolność teleportacji do domu. - Patrz, tam jest Rossmann. Kup sobie colę - na takie jazdy z żołądkiem zawsze pomaga - rzuciła chyba Marzena. No dobra, pomyślałam, że jak ma pomóc, to wypiję nawet i colę chociaż ani za nią szczególnie nie przepadam, ani nie mam na nią najmniejszej ochoty. Żeby było śmiesznie, stojąc już w kolejce z moim "lekarstwem" w ręce, znowu myślałam że padnę. Zapach całej chemii spiętrzonej na półkach wywołał mega falę mdłości i jestem gotowa się założyć, że w tamtej chwili zmieniałam kolory twarzy jak kameleon - od bladej jak papier przez zieloną po fiolet. Tak czy siak, wlałam w siebie trochę tego świństwa i za jakiś czas uznałam, że chyba faktycznie pomogło - przynajmniej na tyle, żeby w miarę spokojnie i bez ekscesów dojechać do Sudeckiej. Tam czekała na mnie kolejna kanapa, którą okupowałam dobrą godzinę w czasie, kiedy dziewczyny buszowały między wieszakami. Z tego wszystkiego zaczęłam się nawet zastanawiać, jak taka sytuacja wygląda z męskiego punktu widzenia - kiedy kobieta idzie na zakupy, a facet niezainteresowany taką formą rozrywki czeka na nią przed sklepem, albo co gorsza, pod przymierzalnią. No właśnie. Myślę, że wybierając opcje, czekanie na zewnątrz jest dla faceta lepsze. Biedak może zawsze wykorzystać okazję i skoczyć do sklepu z elektroniką albo usiąść na kawie i mniej lub bardziej dyskretnie pooglądać się za innymi (od Was samych wiem Panowie, że to robicie). Niestety siedzenie pod przymierzalnią nie daje takich możliwości, a najczęściej zmusza do odpowiadania na pytania "ta czy tamta niebieska?" albo "nie wyglądam w tym grubo?" - chociaż najczęściej same znamy odpowiedzi, zanim facet zdąży się odezwać... Czasami przy odrobinie szczęścia można zostać zaproszonym do kabiny w celu zapięcia suwaka od sukienki ale szybki numerek w przymierzalni to już jak wygrana w totka...
     Wyrwałam się z pokręconego myślenia, kiedy okazało się, że możemy wracać. Jeszcze ok. półtorej godziny drogi z gorączką, a na deser wizyta u lekarza i diagnoza zatrucie, skutkująca zwolnieniem i tygodniową dietą składającą się głównie z wafli ryżowych. Na szczęście już wróciłam do żywych.

niedziela, 29 lipca 2018

     Rozgadałam się ostatnio o paszporcie, a on już od kilku dni leży na półce i pachnie jeszcze farbą drukarską. Chociaż... jakby się zastanowić to słowo "pachnie" może nie jest tu najbardziej trafne. Pachną nowe książki - takie, które niedawno trafiły do księgarń, a teraz leżą na półkach i czekają, aż ktoś je weźmie do ręki, przeczyta opisy na tyłach okładek i w końcu przekartkuje, wdychając charakterystyczną mieszankę zapachów farby i papieru. Dokument jest po prostu nowy i w jego kartkowaniu póki co nie ma absolutnie żadnej magii. Jedna rzecz, która mnie w tej imprezie szczerze zaskoczyła, to to, że jego odebranie zajęło dosłownie chwilę, chociaż byłam przygotowana na co najmniej godzinne siedzenie w kolejce wśród wymownego narzekania innych. Mam na myśli te rzucane niby w przestrzeń, niby do pozostałych udręczone teksty w stylu: "Ile można tu siedzieć?", "Długo jeszcze?", "A może w końcu łaskawie otworzą jeszcze jedno okienko?". Osobiście nie lubię takiego męczenia buły i mam w głowie kilka gotowych, niestety mało uprzejmych odpowiedzi. A więc jeszcze raz: - "Ile można tu siedzieć?" - "Tyle, ile trzeba. Zawsze można było ruszyć dupsko w lutym - wtedy kolejka na bank była mniejsza niż w środku sezonu urlopowego". - "Długo jeszcze?" - "Długo. Popatrz człowieku na ogon przed sobą (a jak masz jeszcze pytania to... zawsze można było ruszyć dupsko w lutym - wtedy kolejka na bank była mniejsza niż w środku sezonu urlopowego...". - "A może w końcu łaskawie otworzą jeszcze jedno okienko?" - "A może nie? Po prostu siedź  i czekaj jak wszyscy (a jak się nie podoba to... no wiadomo co można - np. przyjść w lutym ;))". Żeby było jasne - w tej sytuacji to wcale nie jest tak, że jestem z natury jakaś wredna. Raczej obserwuję otoczenie i wyciągam wnioski - nawet, a może w szczególności, na własnym przykładzie. Przecież doskonale pamiętam, jak nie raz i nie dwa sama sobie obiecywałam, że zajmę się jakąś sprawą wcześniej niż za przysłowiowe pięć dwunasta. Najpierw w głowie świtała mi ta genialna myśl, a później pojawiało się postanowienie, że tym razem zadziałam z wyprzedzeniem i dla odmiany - nie czekając na ostatnią chwilę. Fakt faktem, parę razy się udało i miałam względny spokój w temacie, natomiast wiem też, ile razy skończyło się... że tak powiem tradycyjnie i w myśl zasady: "miało być inaczej, wyszło jak zwykle". Nawet zaczęłam się już łapać na tym, że chyba lubię ten moment adrenaliny. Zdążę - nie zdążę. Uda się - nie uda. Przebiegnę pół miasta w dwadzieścia minut czy będę siedzieć trzy godziny na dworcu? Załatwię sprawę od razu czy będę musiała kombinować jak koń pod górę żeby w Mordorze Krzysztof nie urwał mi nóg przy samej... szyi? Póki co, nauczona doświadczeniem i uzbrojona w dobrą książkę,  siedzę cicho w urzędowych kolejkach, a nad resztą powoli - bardzo powoli - pracuję.

niedziela, 22 lipca 2018

     Gdybym miała krótko opisać ostatni czas w Mordorze, to mogę go spokojnie nazwać Karuzelą Totalnego Spierdolenia, która  ruszyła jakieś cztery miesiące temu i do dziś regularnie nabierała prędkości. Na początku zupełnie niewinnie pojawiły się problemy kadrowe - z sześciu osób, które znały system i specyfikę pracy jedna zaszła w ciążę (co wymiksowało ją z obiegu na przynajmniej dwa lata), a druga dała nogę do innego działu (równoznaczne z wymiksowana na zawsze). Ekipa skurczyła się do czterech sztuk. No dobrze, konkretnie do trzech i pół, bo rok pracy to stanowczo za mało, żeby ktoś ogarnął trudniejsze sprawy, a jednocześnie zdecydowanie za dużo, żeby powiedzieć, że nie wie nic. Oczywiście w związku z tym zaplanowanej pracy i "gratisów" dziwnym trafem nie ubyło... I tutaj pojawił się kolejny absurd. Gratisy, zamiast być dzielone na trzy i pół, tak, żeby mniej więcej wyrównać natężenie zapieprzu, zostały praktycznie podzielone na... dwa. Wyglądało to mniej więcej tak, że wychodziłam z biura - oczywiście służbowo, bo o innych wyjściach, chociażby po bułę  i butelkę wody do spożywczaka na przeciwko można było tylko pomarzyć - a wracając po kilku godzinach znajdowałam na biurku list miłosny od kierownika działu z kolejnymi rzeczami do zrobienia - najlepiej na wczoraj. Olka była w dupie tego samego kalibru, więc w miarę możliwości po cichu upuszczałyśmy sobie nawzajem po trochę frustracji zarówno na kierownika jak i pozostałe dziewczyny. Dobra, może to nieładne, niekoleżeńskie i nie- jakieś tam jeszcze ale z reguły tak to właśnie wygląda. Ten co ma lepiej nie zainteresuje się tym, że ktoś inny zapieprza, żeby ogarnąć to, co już miał w planie i to co dostał ekstra. Mało tego - uprzywilejowany nie raz    i nie dwa sam jeszcze jęczy i stęka, że potrzebuje pomocy bo ma "brudne sprawy". Z kolei zapieprzający jest coraz bardziej zmęczony, zirytowany i wkurwiony. Ja na pewno tak mam. Pewnie, że wolałabym na luzie przyjść do roboty, wstawić wodę na kawę (której zresztą od dawna nie piję na ciepło bo zwyczajnie nie mam na to czasu), pośmiać się i plotkować chwilę z dziewczynami. Zamiast tego przychodzę jak za karę, rozkładam milion papierów na całym biurku i chcę mieć tylko święty spokój, żeby zdążyć jak najwięcej zrobić nie doprowadzając przy tym do jakiejś katastrofy. A jak po chwili słyszę coś w stylu "Confusion... mam taką sprawę" z ust kogoś innego niż Olki, to mam ochotę odpowiedzieć spierdalaj.
     Na szczęście jutro mam wolny dzień i w związku z tym jadę do Jeleniej Góry odebrać nowy, jeszcze ciepły paszport. Swoją drogą to kolejny słaby punkt systemu - żeby przeciętny Kowalski, który nie mieszka w większym mieście, mógł sobie wyrobić taki dokument, musi zapierniczać 70 km, oczywiście najczęściej  w godzinach własnej pracy, bo np. w powiecie nie idzie tego zrobić. Żeby była jasność w temacie, uważam, że owszem, mamy za dużo biurokracji ale oddziały wyrabiania dokumentów powinny być bardziej dostępne. Zamiast tego można by spokojnie ograniczyć ilość urzędowych pism wysyłanych w postępowaniu do Kowalskiego i zdecydowanie poprawić przepływ informacji - połowę tradycyjnej papierowej korespondencji można by było zastąpić pocztą elektroniczną. Dlaczego się mądrzę? Bo Mordor jest instytucją państwową i z punktu widzenia trybika wiem jak działa.

niedziela, 15 lipca 2018

     W związku z ostatnią ochotą na męskie towarzystwo umówiłam się z Maćkiem- jakby się zastanowić, to nie widziałam go jakieś pięć lat. Szczupły brunet w okularach dodających mu uroku, na oko jakieś 185 cm wzrostu. Posiadacz wyższego wykształcenia, z którym ani na pięć minut nie związał kariery zawodowej, prawa jazdy kat. B pozwalającego na wożenie tyłka ściągniętą z Niemiec szatańską jak sam mówi beemką   i jednego z najbardziej na świecie irytujących charakterów. Ma to do siebie, że zawsze na święta wysyła SMS-a z życzeniami. Obstawiam, że przy pomocy opcji "wyślij do wielu", ale jednak wysyła. Jakiś czas temu odezwał się ponadprogramowo i od zdania do zdania - umówiliśmy się na kawę we Wro. Nawiasem mówiąc uwielbiam to miasto - klimat, zapach, przestrzeń - wszystko, tylko od dłuższego czasu bywam tam zdecydowanie rzadziej niż bym chciała. Szybka kalkulacja dała jasne wnioski: wolny dzień w Mordorze dawał mi czas na odwiedzenie starych kątów i  bezczelne flirtowanie z ironicznym, irytującym znajomym nad filiżanką kawy, bo jak co, ale flirtować to on potrafił. W piątek zapakowałam tyłek w pociąg cała zadowolona no i co? Jakieś 20 minut przed wysiadką dostałam telefon, że on w ten dzień ma jakiś ślub, a w związku z tym jeździ po mieście i załatwia jakieś ważne sprawy. Chwilę później dostałam też SMS-a od Marcina (dzień wcześniej dowiedział się, że będę i też chciał się spotkać), że ma fuck up'a w pracy więc musi jechać do firmy i nie wie, ile czasu mu to zajmie. Rozczarowanie, żal i złość wymieszały mi się w środku tworząc niezbyt smaczny koktajl w rozmiarze XL - w dodatku bez lodu studzącego negatywne emocje. Wyszło na to, że przejechałam 200 km, żeby zrobić sobie samotny spacer ulubionymi miejscami. Jak emerytka wspominająca czasy swojej świetności albo rozwódka w depresji wracająca do miejsc kojarzących jej się z eks, który notabene ją wyrolował. Zajebiście. I weź tu uwierz facetowi.
Oczywiście mogłabym wsiąść w pociąg powrotny ale uznałam, że skoro już jestem, to wykorzystam ten czas a panowie niech spadają na drzewo. Dobra, tak naprawdę pomyślałam sobie zupełnie inaczej, ale ostatnio staram się ograniczać bluzgi, więc dosłownie nie zacytuję. Zaczynało się robić gorąco ale i tak uznałam, że mając cały dzień do wykorzystania mogę pochodzić z buta. Od Dworca Głównego przez Kołłątaja do Renomy. Dalej Świdnicką do rynku i Oławską do Galerii Dominikańskiej po krótkie spodenki. Okazało się, że temperatura na zewnątrz pokonała nawet mnie, mimo, że moja odporność na plusowe temperatury jest godna podziwu. Jak przy 30 stopniach wszyscy wokół zaczynają jęczeć, że "jest gorąco, nie da się żyć i nie ma czym oddychać", to ja zaczynam funkcjonować optymalnie. Niemniej teraz w długich dżinsach faktycznie parzył mi się tyłek. Kłopotu pozbawił mnie stary dobry Orsay i jego nowa letnia kolekcja. Długie portki wylądowały w torbie, a ja podreptałam w stronę Ostrowa, Szczytnicką na Grunwald i dalej na Pergolę. Tak jak mówiłam - spacer po ulubionych miejscach, a przynajmniej po części, bo jest ich dużo, dużo więcej. Na Pergoli zastałam dziki tłum, co z drugiej strony nie było szczególnie dziwne, biorąc pod uwagę okoliczności. Siadając na brzegu wybetonowanej niecki zamoczyłam nogi w cudownie zimnej (i pewnie totalnie syfiastej...) wodzie i zaczęłam obserwację. 
     Obok siedziała rodzina z kilkuletnimi dziećmi. Pani Matka - opala się zadowolona, bo Pan Ojciec pilnuje dzieci, poza tym rozmawia z nią, widać też, że jest żywo zainteresowany, tym co się dzieje wokół. Dzieci na początku siedzą na brzegu, ale ile można siedzieć? Po chwili wstają i zaczynają łazić w tej wodzie. Idą coraz dalej, Pan Ojciec rozmawia dalej z Panią Matką i obserwuje sytuację nie zwracając uwagi dzieciakom - jest sielanka. Nagle jak spod ziemi wyrasta ładna, młoda Pani Ochroniarz ubrana aż za bardzo profesjonalnie jak na panujące warunki - w czarny mundur i wielkie wojskowe buciory (wspominałam już, że temperatura spokojnie osiąga 30 stopni...) upominając Pana Ojca, że tu tak nie wolno, że jak w wodzie to tylko siedząc na brzegu bo tam dalej to już jest fontanna i w ogóle jest zakaz puszczania dzieci wgłąb zbiornika. Ten przyjął uwagę, zawołał towarzystwo do siebie i zabawa się skończyła - przynajmniej z tej strony, bo na przeciwległym brzegu identyczna sytuacja właśnie się zaczynała. Chcąc nie chcąc dziewczyna z ochrony pobiegła właśnie tam, i krążyła tak jeszcze ze dwie godziny bo ludzie mieli ją głęboko gdzieś i nawet nie raczyli przeczytać informacji powypisywanych na tabliczkach rozstawionych gęsto na brzegu, informujących o tym, że to nie basen. Dopiero zmiennik Pani Ochroniarz trafnie skomentował sytuację cedząc przez zęby wkurzonym głosem: "ludzie to muły... dzień w dzień to samo"  za co z miejsca przypadł mi do gustu. Reszta dnia zleciała już szybko, bo się zasiedziałam i na powrotny pociąg jak zwykle pędziłam biegiem. 
     Kilka wniosków wpadło mi do głowy jak już zajęłam w nim miejsce. Po pierwsze, gdybym miała podsumować dzień, to był on bardzo, bardzo przyjemny nawet mimo to, że zostałam podwójnie (skandal !!!) wystawiona do wiatru. Po drugie, nigdy nie należy zapominać o zasadzie ograniczonego zaufania - zwłaszcza, jeśli umawia się na coś z facetem. Wreszcie po trzecie, należy czytać ze zrozumieniem tabliczki informacyjne żeby nie wyjść na muła (bagiennego). Ot, słowo na niedzielę.

          Reaktywacja. Wg trzeciej definicji Wikipedii " wznowienie funkcjonowania, powrót do dawnej działalności (np. zespołu)"....