czwartek, 16 sierpnia 2018

     Po szaleństwie związanym z babcinymi urodzinami, weekendowymi odwiedzinami rodziny (z innej, dla równowagi zdrowej gałęzi) i kilku zarwanych nocach spędzonych na długich rozmowach,  piciu zimnego piwa i orzeźwiającego gruszkowego cydru, nastąpił niełatwy powrót do rzeczywistości -  w tym do roboty. 
    Praca w Mordorze oczywiście jak każda inna rządzi się swoimi specyficznymi prawami: przede wszystkim na wszystko obowiązują terminy, których należy się trzymać. Po drugie ma się do czynienia z ludźmi, którzy najczęściej mają nas – załogę - głęboko w tylnej części ciała. Nawiasem mówiąc my ich po pewnym czasie też (co z reguły mamy ochotę powiedzieć głośno i wyraźnie), ale mimo wszystko pozostajemy uśmiechnięci, grzeczni i uprzejmi, modląc się w duchu o cierpliwość do wszelkiej maści popisów głupoty i ułańskiej fantazji. Po trzecie pracuje się z Krzysztofem i Dżoaną, a to już temat rzeka... Tak czy siak nie powiem, plan miałam ambitny: posiedzę na tyłku ze dwa dni i zrobię całą zaległą papierkologię, a później ruszę z kopyta i dokonam kilku cudów... W poniedziałek rano powoli i bez gracji zaczęłam wprowadzać plan w życie. Zaparzyłam kawę w wielkim kubku w czarne serduszka myśląc, że w końcu zakupy w Dom&Ty sprawiły mi przyjemność i rozłożyłam cały swój majdan. Kawa, a raczej asfalt w płynie skażony mlekiem wydojonym z kokosa, miała za zadanie mnie utrzymać w stanie używalności przynajmniej do piętnastej. Kolejne dni wyglądały identycznie do tego stopnia, że miałam wrażenie, że wpadłam na przebieżkę w chomiczy kołowrotek. Rano zmartwychwstanie, potem kawa i masowa produkcja dokumentów. Powrót do domu, ewentualnie jakieś jedzenie i koniecznie bliskie spotkanie z kanapą. Prysznic, łóżko i tyle. Niestety - nawet rozmowy z Marcinem na chwilę uległy ograniczeniu, bo zwyczajnie nie miałam na nie siły. Z drugiej strony gdyby się dało, chętnie zaprosiłabym go na tę moją kanapę - tak po prostu, żeby pobyć blisko i na niego popatrzeć, bo naprawdę to lubię. 
     W piątek po tygodniu porządnej orki okazało się, że mimo pierwotnych założeń nie miałam żadnego cudu na koncie ale wypuściłam z pół ryzy różnej maści decyzji, zaświadczeń i innych takich. Co prawda bez plakietki „pracownik tygodnia”, w końcu zamknęłam za sobą drzwi i nastawiłam się na kolejny wyjazdowy weekend.

2 komentarze:

  1. Niestety, ale czasami i takie dni zdarzają się w pracy, trzeba je po prostu przetrwać, tak jak Ty to zrobiłaś i później sobie odpocząć. Bardzo fajny post :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Bardzo fajny post. Trzeba być silnym i mieć wszystko gdzieś

    OdpowiedzUsuń

          Reaktywacja. Wg trzeciej definicji Wikipedii " wznowienie funkcjonowania, powrót do dawnej działalności (np. zespołu)"....