niedziela, 5 sierpnia 2018

     Widziałam się ostatnio z Marcinem. Prawdę mówiąc jeszcze dzień przed wyjazdem zastanawiałam się czy na pewno ruszać tyłek z domu  w ponad trzydziestostopniowy upał, dodatkowo osłabiona tygodniową dietą złożoną głównie z wafli ryżowych i wody, ale koniec końców uznałam, że niech się dzieje co chce - jadę. Dawno go już nie widziałam  i miałam ochotę przede wszystkim pobyć blisko niego i porozmawiać na żywo słuchając jego głosu, zamiast pisać sms-y lub wiadomości przez Messenger. Miałam ochotę położyć mu głowę na kolanach i patrzeć na niego, kiedy będzie do mnie mówił uśmiechając się. Ot, takie małe proste rzeczy. Poza tym jakiś czas temu kolejny raz zgodziliśmy się, że chcemy widywać się częściej i w końcu regularnie, a teraz miałam zacząć wprowadzać ten consensus w życie i nie bardzo chciałam z tego rezygnować z powodu upału czy głupiej choroby. Tak naprawdę już kiedyś przerabialiśmy temat częstszych i bardziej regularnych spotkań ale wtedy nic z tego nie wyszło, więc teraz wolałam nie odpuszczać w myśl zasady, że "jeśli chcesz to znajdziesz sposób, a jeśli nie chcesz to znajdziesz powód". Sama siebie mentalnie kopnęłam w tyłek myśląc, że przecież chcę. W głowie miałam też moje łąki nad Odrą, na które chciałam się wybrać. Za każdym razem kiedy o nich myślę, to pojawia mi się w głowie szybkie skojarzenie - zdjęcia. Robił je Marcin. Nie żadne profesjonalne ale trzeba było trochę połazić po okolicy, żeby udało się znaleźć odpowiednie miejsce. Soczyście zielone od traw i liści na gałęziach drzew i krzaków, z dobrym światłem miało stanowić tło dla mojej jasnej skóry. W końcu udało się je znaleźć. Prawdę mówiąc my znaleźliśmy miejsce, a komary znalazły mnie. Wcześniej chyba tylko raz w życiu miałam tak strasznie pogryziony tyłek - na wakacjach z dziadkami w Kołobrzegu, kiedy miałam sześć lat. Tym razem dla odmiany dobrowolnie zostałam pożywką dla bzyczących krwiopijców ale  przyznaję, że efekt był całkiem niezły. Faktycznie jasna skóra na tle takiej zieleni wypadła interesująco... 
     Już na miejscu zostałam wzięta trochę z zaskoczenia - okazało się, że tym razem nie jedziemy na łąki ale za miasto. W sumie fajnie i niefajnie. Ciekawość nowego miejsca zmieszała się z lekkim żalem za tym co znane, mimo, że dostałam obietnicę łąk i lasów nawet w nowym miejscu. Okazało się, że jedziemy na Ślężę. Do tej pory mnie tam jeszcze nie było, za to z tego co mówi Marcin jest to miejsce, które go w jakiś tajemniczy sposób bardzo mocno przyciąga. Do tego stopnia, że potrafi po pracy wsiąść na motocykl i po prostu tam pojechać żeby odpocząć, pomyśleć i pobyć sam ze sobą. Niby taka mała rzecz, a sprawił mi przyjemność samym stwierdzeniem, że chce mi pokazać "swoje miejsce". Niestety nie zawsze jestem pewna naszej relacji, ale za to miałam ochotę go... oj, dużo rzeczy przychodzi mi na myśl! Samo miejsce kupiło mnie w sekundę. Co prawda nie poczułam tam nic trudnego do wyjaśnienia ani nie powaliła mnie żadna niewyjaśniona siła, za to widok zaparł dech. Absolutnie uwielbiam takie miejsca. Trafiliśmy na łąkę otoczoną z dwóch stron lasem. Za sobą mieliśmy górę, przed sobą pola i łąki. Piękne jak z obrazka. Cisza taka, że słychać było strząsane przez wiatr i spadające z drzew drobne gałązki. Radość ze spotkania i możliwości bycia obok siebie. Gorące powietrze, jednoznacznie wymieniane spojrzenia i uśmiechy. Wokół zieleń, moja jasna skóra na kocu i aparat w jego plecaku.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

          Reaktywacja. Wg trzeciej definicji Wikipedii " wznowienie funkcjonowania, powrót do dawnej działalności (np. zespołu)"....