Po szaleństwie związanym z babcinymi urodzinami,
weekendowymi odwiedzinami rodziny (z innej, dla równowagi zdrowej gałęzi) i
kilku zarwanych nocach spędzonych na długich rozmowach, piciu zimnego piwa i orzeźwiającego gruszkowego
cydru, nastąpił niełatwy powrót do rzeczywistości - w tym do roboty.
Praca w Mordorze oczywiście jak
każda inna rządzi się swoimi specyficznymi prawami: przede wszystkim na
wszystko obowiązują terminy, których należy się trzymać. Po drugie ma się do
czynienia z ludźmi, którzy najczęściej mają nas – załogę - głęboko w tylnej
części ciała. Nawiasem mówiąc my ich po pewnym czasie też (co z reguły mamy
ochotę powiedzieć głośno i wyraźnie), ale mimo wszystko pozostajemy uśmiechnięci, grzeczni i
uprzejmi, modląc się w duchu o cierpliwość do wszelkiej maści popisów głupoty i
ułańskiej fantazji. Po trzecie pracuje się z Krzysztofem i Dżoaną, a to już
temat rzeka... Tak czy siak nie powiem, plan miałam ambitny: posiedzę na tyłku
ze dwa dni i zrobię całą zaległą papierkologię, a później ruszę z kopyta i dokonam
kilku cudów... W poniedziałek rano powoli i bez gracji zaczęłam wprowadzać plan
w życie. Zaparzyłam kawę w wielkim kubku w czarne serduszka myśląc, że w końcu zakupy
w Dom&Ty sprawiły mi przyjemność i rozłożyłam cały swój majdan. Kawa, a
raczej asfalt w płynie skażony mlekiem wydojonym z kokosa, miała za zadanie mnie
utrzymać w stanie używalności przynajmniej do piętnastej. Kolejne dni wyglądały
identycznie do tego stopnia, że miałam wrażenie, że wpadłam na przebieżkę w chomiczy
kołowrotek. Rano zmartwychwstanie, potem kawa i masowa produkcja dokumentów. Powrót
do domu, ewentualnie jakieś jedzenie i koniecznie bliskie spotkanie z kanapą.
Prysznic, łóżko i tyle. Niestety - nawet rozmowy z Marcinem na chwilę uległy
ograniczeniu, bo zwyczajnie nie miałam na nie siły. Z drugiej strony gdyby się dało,
chętnie zaprosiłabym go na tę moją kanapę - tak po prostu, żeby pobyć blisko i
na niego popatrzeć, bo naprawdę to lubię.
W piątek po tygodniu porządnej orki
okazało się, że mimo pierwotnych założeń nie miałam żadnego cudu na koncie ale
wypuściłam z pół ryzy różnej maści decyzji, zaświadczeń i innych takich. Co
prawda bez plakietki „pracownik tygodnia”, w końcu zamknęłam za sobą drzwi i
nastawiłam się na kolejny wyjazdowy weekend.
Niestety, ale czasami i takie dni zdarzają się w pracy, trzeba je po prostu przetrwać, tak jak Ty to zrobiłaś i później sobie odpocząć. Bardzo fajny post :)
OdpowiedzUsuńBardzo fajny post. Trzeba być silnym i mieć wszystko gdzieś
OdpowiedzUsuń